Ural: Początek
„Jak jest zima, to musi być zimno. Takie jest odwieczne prawo natury”
Początek
Szukaliśmy ciekawego sposobu na spędzanie rodzinnych Świąt. Po kilku latach eksperymentów znaleźliśmy bardzo przyjemną chatkę na Mazurach (w pełni wyposażona kuchnia, brak zasięgu GSM, kominek i bezczelny ryś, który wygryzł dziurę w niepilnowanym serniku).
Miejsce wręcz idealne. Mazury miały zapewnić śnieg, zimno i odludzie.
Ale my nie umiemy siedzieć w jednym miejscu, więc sukcesywnie zwiedzaliśmy okolicę, zaczynając od Wilczego Szańca, poprzez zamki, klasztory, pałace i twierdze, kończąc na terenach przygranicznych obwodu kaliningradzkiego. Aż w końcu skończyły nam się interesujące pozycje w rozsądnej odległości od chatki.
Chcieliśmy więc pomyśleć o czymś innym. Mieliśmy wiele pomysłów, od: “polećmy do ciepłych krajów” aż po “pojedźmy do Casablanki na Sylwestra”.
Ograniczały nas w sumie dwa parametry:
– czas (chcemy maksymalnie wykorzystać przerwę świąteczną i sylwestra)
– budżet (który nie jest z gumy).
Kalkulacje pokazały, że w sumie moglibyśmy pojechać na Nordkapp. Brzmiało to jak mega wielkie wyzwanie i wyprawa życia.
Okazało się, że da się – emocje są – ale nie jest to wyczyn typu przemarsz na szczudłach przez biegun.
Czasami gdy czytaliśmy opowieści i relacje tych, którzy już byli w zimie na Nordkappie, miewaliśmy wrażenie, że taka wyprawa to walka z mrozem i przeciwnościami losu, specjalistyczne ubrania i wyposażenie samochodu, alpejskie śpiwory, słone paluszki odporne na mróz, flary i satelitarny telefon, tytanowe łańcuchy na kolach, harpuny żeby odganiać się od niedźwiedzi polarnych i pingwinów. I przede wszystkim wniosek, że jeśli już tam dotrzesz, to wszędzie dotrzesz.
Życie po Nordkappie
Nordkapp za nami, członkostwo w Królewskim Klubie Zdobywców Nordkappu wyrobione – i co teraz? Jakoś trzeba żyć dalej.
Sprawdziliśmy w boju, że jesteśmy w stanie pojechać na 3 tygodnie, żyć w całkiem spartańskich warunkach (na przykład drewniany domek z sauną, samodzielnie robione śniadania – śledzie i norweski chleb, brak całodobowej recepcji) i teraz wizja zwykłego wyjazdu wypadała… nieciekawie. Trzeba było wymyślić inne nietypowe kierunki.
W planowaniu wyjazdu na zimę 2018/2019 inspiracją był drogowskaz, który widzieliśmy wracając z Nordkappu – Murmańsk 300km w lewo.
Przyjęliśmy, że może być trudniej tam dojechać, co okazało się jeszcze większą bzdurą. Na potrzeby tego wyjazdu, kierując się łatwością serwisu i dostępnością części, zainwestowaliśmy w Ładę Nivę.
Dodatkową atrakcją była w sumie bariera językowa, ale po tygodniu zyskaliśmy umiejętność dogadywania się z bratnim rosyjskim narodem.
W praktyce największym wyzwaniem było opanowanie formalności związanych z uzyskaniem wizy, ubezpieczeniem (w szczególności elektroniki), oraz importem (na czas pobytu) własnego samochodu na teren Federacji Rosyjskiej.
Przejście przez procedury przypomina grę przygodową ze zbieraniem pieczątek i podpisów we właściwej kolejności.
Po Murmańsku…
Ural
Po Świętach w ostatnich latach stało sie dla nas naturalne, że gdzieś pojedziemy.
Nasze założenie to 3-4h godziny jazdy średnio dziennie. W zależności od układu wolnych dni w święta oznacza to różne możliwe dystanse, ale bez szaleństwa wychodzi nam miedzy 6 a 8 tysięcy kilometrów.
3-4 godziny to 2-3 przejazdy, które można rozdzielić zwiedzaniem miasta, skansenu, muzeum czy co tam ciekawego znajdziemy.
Oczywiście trafiają się nam też dni typowo tranzytowe – po około 6 godzin jazdy. Wtedy mamy czas aby doczytać przewodnik, uzupełnić wiedzę, omówić co widzieliśmy, i co zobaczymy. To też czas, żeby z dziewczynami przegadać głębiej historię miejsc, które widziały. Jak widać, brak tutaj miejsca na nudę.
W zamian potem mamy na przykład 2 dni stacjonarne. To czas na zwiedzanie muzeów, parków techniki i zamków oraz spacery i oglądanie tego, czym przyciąga okolica. I można też pójść na piwo. 🙂
Z technicznego punktu widzenia, mniej więcej raz na tydzień, jest to dobry moment na wypranie i wysuszenie ciuchów.
I co jeszcze? Dlaczego w sumie północ i wschód?
Jest zima, wiec musi być zimno – wybierając miejsce docelowe kierujemy się tym tropem.
W Finlandii to zadziałało. W Norwegii też. Akurat trafiliśmy na rekordowe mrozy, gdzie mamy udokumentowane -37 stopni. W Murmańsku prawie prawie się udało – najniższa temperatura, którą upolowaliśmy, to -26C.
Stąd też pomysł, by teraz pojechać na wschód w poszukiwaniu zimna. W naszym zasięgu znajdował się Czelabińsk, a nawet ciut dalej. O samej okolicy wiedzieliśmy w sumie niewiele. Zanim zaczęliśmy się przygotowywać na poważnie, skojarzenia mieliśmy takie:
- Czelabinsk – meteoryt i duże przemysłowe miasto
- Jekaterinburg – koniec Romanowów
- Kazań – kolorowe świątynie i Tatarzy
- Toliatti – tam robią Nivę
Wiedzieliśmy, że będzie to nasz pierwszy kontakt z Azją. Nie oczekiwaliśmy, że po przekroczeniu mitycznej granicy na Uralu zewsząd otoczy nas ryż, i że skoro to już jest Syberia, to powita nas ściana śniegu. Ale zima powinna tu być!
Z ciekawostek, w Czelabińsku kiedyś działał oddział Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów, założony przez inż. Juliana Kossowskiego w 1910 roku.
Niedaleko stąd jest już do Bajkonuru, co może być inspiracją do kolejnego wyjazdu.
Ten wpis to wstęp do serii wpisów poświęconych naszej zimowej wyprawie za Ural w dniach 19 grudnia 2019 – 7 stycznia 2020.