Tour de Greece – Grecja dzień po dniu – część 1
Index
Wstęp
Żółty Krokodyl, tzn. Saab 900 Cabrio, podobnie jak rok temu, jest naszym wakacyjnym autem. Nie ma co ukrywać, że jest to idealny wóz na wojaże po ciepłych krajach, mimo że pochodzi ze Szwecji. W poprzednich latach był z nami na Gotlandii, Węgrzech czy po prostu na Covidowym Tour de Pologne.
Tak, więc zebraliśmy nasze zapiski, notatki oraz przemyślenia z tegorocznego wyjazdu do Grecji. Od początku wyprawę planowaliśmy, jako samochodową. Za cel stawialiśmy kontynentalną część kraju. Kluczowym elementem wyznaczania trasy była jej łatwość zmiany ze względu na panującą pandemię oraz pożary, które w tym roku opanowały Grecję silniej niż w poprzednich latach.
Będą co najmniej trzy osobne notki przedstawiające ten wyjazd.
Na jeden raz to za dużo treści. Ten kraj ma za dużo atrakcji.
Nie będzie to też typowy przewodnik. Są dużo lepsi od nas, którzy mogą opowiadać o faktach historycznych i geograficznych. Za to tutaj podzielimy się naszymi subiektywnymi wrażeniami. Mamy nadzieję, że przydadzą się one Wam i przybliżą wakacyjny wypad do Grecji przez Rumunię i Bułgarię. Wraz z powrotem przez Macedonię Północną, Serbię i Węgry.
Grecja ma tę zaletę w obecnych czasach (rok 2021), że jest gęsto pokrywa ciekawymi zabytkami. Innymi słowy, jak masz ochotę na wycieczkę w Mitologię Grecką, to dobry kierunek. Więc w krótkim czasie możemy zaprojektować dobry wyjazd. Główny kłopot logistyczny to wypracowanie trasy optymalnej kosztowo w obszarze noclegów.
Mimo, że wyjazd przygotowywaliśmy odpowiednio wcześniej, na początku roku, to sporo tańszych miejsc było już zarezerwowane. A w czasach niepewnych trudno niestety planować z większym wyprzedzeniem, kiedy nie ma pewności nawet od której strony będziemy wjeżdzać.
Tu łatwo popełnić błąd, który może odbić się na budżecie. Na miejscu ceny odzwierciedlają szczyt sezonu i o wolne miejsce trudno. Z drugiej strony, jeżeli zdecydujemy się zmienić miejsce postoju, może się to wiązać z nocną jazdą po górach, gdzie mimo dobrych dróg, nie można liczyć na dobre oświetlenie. To przekłada się na niską średnią prędkość, a to na czas.
Piątek – Polska
Zaczynamy. 6 sierpnia 2021. Warszawa.
W tym roku wszystko na tyle dobrze poszło, że w czwartek byliśmy kompletnie spakowani.
Brakowało tylko ludzi w aucie.
Standardowo, nasz wyjazd rozpoczął się w piątek po pracy. Jak zwykle ok. 18:00 wystartowaliśmy do pierwszego punktu postoju, czyli do Krakowa. Mamy w tym kierunku dwa miejsca, do których umiemy dojechać na autopilocie: Kraków i Katowice. Dobrą bazą na nocleg jest Novotel. Tam też możemy zawsze liczyć na solidne śniadanie, tym razem co prawda w wersji covidowej. Ale już przy stolikach.
Sobota – Węgry i Rumunia
Nasz kierunek to Miszkolc. Tam zaplanowaliśmy przystanek na langosza. Nawigacja poprowadziła nas przez Nowy Wiśnicz i Piwniczną. Na przejściu granicznym PL—>SK ani żywego ducha.
Przez Słowację przemknęliśmy, nawigacja poprowadziła nas wąskimi, mniej bądź bardziej dziurawymi dróżkami i wtem zorientowaliśmy się, że jesteśmy na Węgrzech.
Po drodze google maps pokazały, że najlepsze langosze są nie w Miszkolcu, a w miejscowości pod. Warto zapamiętać namiar:
Nie da się płacić kartą, ale bankomat jest w odległości 400 m w stronę centrum miasteczka.
Tak, jak zaplanowaliśmy, nocowaliśmy w Oradei, w typowym rumuńskim mieszkaniu dostępnym na booking.com. Pani właścicielka do przekazania kluczy oddelegowała swoją mamę, która znała tylko rumuński i machanie rękami. Ale dogadaliśmy się. Tu już odczuliśmy, że zmierzamy na gorące południe. W nocy było gorąco i duszno. W mieszkaniu były tylko małe wiatraczki do mieszania gęstego, jak kisiel powietrza.
Na granicy HU—>RO była kolejka. Należało pokazać dokumenty (dowody osobiste) i powiedzieć dokąd zmierzamy.
Niedziela – Rumunia
Jechaliśmy dalej, na południowy wschód, ku Bukaresztowi. Nagle przejechaliśmy przez miasteczko, w którym stoi taki oto ładny zamek.
Potem kierowaliśmy się przez Huedin — miejscowość, która wyróżnia się na tle innych obecnością wielu romskich pałaców.
Przekroczenie Karpat było dla nas ciekawym doświadczeniem. Przede wszystkim utrudniała (tzn. pomagała, jak mogła, ale sytuacja korkowa, była mocno zmienienia) nam nasza niezłomna nawigacja z danymi online/live, która zmieniała zdanie — dlatego, że zmieniały się warunki z minuty na minutę. Jechaliśmy przez rzekę, przez zapory, omijaliśmy korki, podziwialiśmy górskie widoki i na koniec udało się nam przebić na południe.
Zauważyliśmy ciekawe zjawisko: jedziemy krętą drogą w górach, a tu nagle w środku niczego, na zakręcie, knajpa i stragany z pamiątkami. Zaskakujący widok.
Na autostradzie w stronę Bukaresztu, mimo trudności na granicach, spotkaliśmy wiele samochodów na zagranicznych tablicach:
- Włosi,
- Belgowie,
- Hiszpan,
- Szwed (odmachał, mimo że jechał fordem),
- Bułgar,
- Litwini,
- Polacy,
- Słowacy,
- Czesi,
- Niemcy,
- Austriacy,
- Szwajcarzy.
Finalnie w Bukareszcie mogliśmy się zrealizować towarzysko, spotykając się z kolegą z pracy, wraz z niewiastą. Pozdrawiamy!
Metr piwa dalej, doszliśmy do wniosku, że jakbyśmy nie kombinowali, to oba narody popełniają te same błędy w demokracji. Tak w dużym skrócie można streścić nasze rozważania na temat podobieństw i różnic naszych krajów, które weszły w tym samym roku do Unii Europejskiej. Zmiany z roku na rok są widoczne gołym okiem. Jednakże znacząco inne w obu krajach.
Tymczasem ze światka saabowego dotarły do nas słuchy, że estońska ekipa w 9-3 kończy lizać rany po spalonym wiatraku na chłodnicy, też w drodze do Grecji. Z tego co wiemy, udało im się bezpiecznie dojechać.
Po drugim dniu w cieple, mamy, jak co roku kiedy jedziemy bez dachu, już pierwsze wnioski: koniecznie trzeba smarować się kremem z filtrem przeciwsłonecznym. Ponadto nasz nowy osobisty windschott daje radę. W takich temperaturach kluczowe jest nawodnienie, jedzenie schodzi na dalszy plan.
Z ciekawostek drogowych, spotkaliśmy w Rumunii kilka Porsche Boxterów na rumuńskich blachach, jedną teslę, jedną Nivę i tylko jednego Saaba.
Jeśli chodzi o samą jazdę po Bukareszcie, to jeździ się tu dynamicznie i szybko, ale zgodnie z zasadami zdrowego rozsądku. Z roku na rok jest lepiej. Nie widać stłuczek ani uszkodzonych samochodów.
Poniedziałek – Rumunia i Bułgaria
Zaplanowaliśmy przetestowanie córek na COVID już w podróży. Posiadanie aktualnego zaświadczeniu o negatywnym wyniku było wymagane, by wjechać na teren Bułgarii i Grecji.
Jeszcze w Polsce zarezerwowaliśmy przez Internet wizytę w Bukareszcie w celu wykonania testu w punkcie diagnostycznym.
W okienku trafiliśmy na nieprzejednaną panią, która koniecznie musiała mieć podany stacjonarny, rumuński adres, którego rzecz jasna nie mieliśmy, bo my tylko przelotem. Podaliśmy jej adres, pod którym się znajdowaliśmy (!), adres przychodni. Przyjęła go bez zająknięcia i mrugnięcia okiem. Generalnie, formalności trwały dłużej niż samo wykonanie testu. Tutejsze procedury chyba nie przewidywały tak nietypowego przypadku jak my, czyli obcokrajowców.
Granicę między Rumunią, a Bułgarią wyznacza most na Dunaju. Na przejściu granicznym nic nikt od nas nie chciał. A jedyny kontakt z człowiekiem to była opłata za przejazd przez most.
Wybraliśmy się na zwiedzanie Sofii. Ciekawe miasto. Przewodniki się ekscytują cerkwiami. Tymczasem w centrum przy okazji budowy metra odkryto ruiny miasta z czasów rzymian. Ruiny zostały ładnie zabezpieczone i wkomponowane w architekturę miasta. Dla tubylców to nic szczególnego było od zawsze i nie ma się czym ekscytować. Na nas zrobiło wrażenie.
Dzień zakończyliśmy w restauracji z lokalną kuchnią. Ciekawostka, znane nam z Serbii oraz Bośni i Hercegowiny czewapy nazywają się tu kebabczety.
Wtorek – Bułgaria i Grecja
W Sofii mieliśmy jeszcze dwie misje do zrealizowania. Pierwsza udała się połowicznie — w Starbucksie nie było pełnowymiarowego kubka z Bułgarii, ale była miniaturka. Zawsze coś. Trzeba będzie wrócić po duży.
Drugim celem było zobaczenie najstarszej rotundy w mieście. Ciekawy budynek. Pierwotnie była to rzymska rotunda przerobiona potem na cerkiew, potem na meczet, ostatecznie znowu jest cerkwią. Została wyremontowana za fundusze od Daewoo i Sheratona.
Z Sofii do Salonik wiedzie autostrada (de facto, ona prowadzi od Miszkolca do Salonik), która niespodziewanie się urywa, by po jakimś czasie powrócić. A to dlatego, że prace nad drogą zostały wstrzymane. Problem polega na tym, że jedyna możliwa technicznie trasa przechodzi przez obszar chroniony (Natura 2000) i została oprotestowana. Kolejny projekt przewidywał wybudowanie tunelu, co też zostało oprotestowane, także przez firmy budowlane. Trzeci projekt przewiduje rozdzielenie obu nitek autostrady i puszczenie ich różnymi trasami. To dla odmiany nie podoba się właścicielom lokalnych firm i również ekologom. Gdy jechaliśmy, widzieliśmy toczące się prace budowlane, więc być może uzgodniono jakiś kompromis.
O historii budowy tej autostrady i jej aktualnym stanie możecie przeczytać tutaj.
Dojechaliśmy do granicy Bułgarsko – Greckiej. Nareszcie dokumenty się przydały, musieliśmy pokazać nasze covid passy, negatywne testy córek oraz wypełniony formularz rejestracyjny. Na granicy… szło sprawnie, gdy ktoś miał wszystko gotowe. Niestety, większość osób oczekujących była zupełnie zaskoczona tym faktem, więc utknęliśmy w kolejce na godzinę. Co ciekawe, na granicy był punkt testowy, dla tych, którzy chcą przejechać, a nie spełniają wymogów.
Na wieczór dojechaliśmy do Salonik. Odpuściliśmy oglądanie mety Złombola na półwyspie Chalcydyckim. Postój na granicy zużył naszą rezerwę czasu, a poza tym, ściana upału w górach (36-37 stopni) zaczynała nam podgrzewać auto, więc momentami jechaliśmy wolniej, niż wcześniej zakładaliśmy. Tzn. wtedy nam się wydawało, że jak wskazówka temperatury drgnęła do góry, to jest powód do paniki i emocji. W praktyce wskazówka jeździła w dół i gorę, już do końca podróży po Grecji. Co zasadniczo było zgodne z tym, jak układ chłodniczy pracował. A pracował poprawnie. Na szczęście już na wstępie założyliśmy, bo zawsze zakładamy +10% narzutu na czas dojazdu. I to ponownie było dobre założenie.
Środa – nareszcie Grecja!
Na początek doświadczyliśmy greckiego podejścia do COVIDa: jeśli chcesz siedzieć w knajpie (miło jest, klima dmucha), to pokaż COVID PASS. Nie chcesz pokazać? Siedź w ogródku.
W sumie, gdy nie ma ograniczeń narodowych (typu: akceptujemy tylko greckie covid passy) to nam to pasuje.
Druga sprawa, która okazała się być potem charakterystyczna dla całej Grecji, ale po raz pierwszy odczuliśmy to w Salonikach: tu jest gigantyczny problem z parkingami.
Każdy, kto radzi, by rezerwować nocleg wraz z parkingiem, ma rację. Tu absolutnie nie ma wolnych miejsc i podejście “coś znajdę na miejscu, nawet zapłacę” nie ma szans.
Generalnie, jazda samochodem po Salonikach jest bez sensu. A kamperem to już kompletnie szalony pomysł. Dużo wąskich, jednokierunkowych dróg, kierowcy z fantazją (o tym napiszemy później).
Postanowiliśmy się poczuć jak prawdziwi turyści i skorzystaliśmy z autobusu hop on hop off. To był nasz debiut 🙂 Zrobiliśmy najpierw pierwszą rundę zapoznawczą, a potem na tym samym bilecie podjeżdżaliśmy to tu, to tam.
Prawie jak dzieciaki z mniejszych miejscowości, które jeździły windą w blokach.
W Salonikach wszędzie były koty (jak się potem okazało, koty są w całej Grecji). Zauważyliśmy, że są karmione przez mieszkańców kocim jedzeniem. Ale raczej nie mają czułych opiekunów, którzy w razie czego zaniosą do weterynarza.
Nadmorski bulwar w Salonikach wygląda, jak Nicea po grecku – z bałaganem. Strasznie nas raził widok tubylców wykopujących dla żartu śmieci do morza.
Inny obrazek Thessalonikowy: miasto zaczęło budować metro, można zajrzeć w wykopy i zobaczyć stare greckie piwnice budynków. To był początek naszego wyjazdu, więc stare kamienie jeszcze robiły na nas wrażenie, potem zrobiliśmy się bardziej wybredni.
W kontekście covida poruszyło nas to, że w bazylice św. Dymitriosa, co drugie krzesło miało wyjęte siedzisko. Tak, żeby faktycznie trzeba było zachowywać dystans. Jakie to proste i skuteczne.
Knajpianym centrum miasta jest plac Arystotelesa. Przed pomnikiem filozofa lokalne dzieciaki kopią piłkę, a turyści patrzą na morze i sączą frappe.
My jednak woleliśmy wejść kilka przecznic głębiej tam, gdzie chodzą tubylcy. Trafiliśmy do zwykłych greckich sklepików z warzywami i owocami (niekoniecznie da się płacić kartą).
Generalnie, w rejonach, w które nie zapuszczają się turyści, jest sporo czynnych i nieczynnych punktów usługowych, a to jakiś szewc, a to jakiś ślusarz, a to sklepik z lampami samochodowymi, a wszystko zakurzone jak w skansenie.
Zaglądanie w zaułki, krzaki i dołki może prowadzić do ciekawych odkryć, można zobaczyć ukryty za parkanem amfiteatr albo 1000-letni kościół.
Dla porządku, poniżej lista zabytków, które wg nas warto zobaczyć w Thessalonikach:
- Bazylika św. Dymitra
- Grecka agora i rzymskie forum
- Łuk triumfalny
- Biała wieża
- Heptapyrgion (twierdza nad miastem)
Czwartek – Wergina
Opuszczając Saloniki, podjechaliśmy pod Białą Wieżę (dzień wcześniej została niespodziewanie zamknięta), żeby zrobić zdjęcie auta, a potem do fortecy nad miastem. Forteca taka sobie, duża, nie powala.
Pojechaliśmy do Werginy. To jest absolutnie konieczny punkt na trasie każdego, kogo interesuje historia antyczna.
W tym miejscu istniało starożytne miasto Ajgaj, stolica królestwa Macedonii. Z perspektywy historii Grecji to miejsce jest bardzo ważne. Co ciekawe, dopiero w 1977 roku odkryto tutaj grobowce władców, w tym samego Filipa II, ojca Aleksandra Macedońskiego. Grobowce były kompletne, z mieszkańcami i całym wyposażeniem.
Samo muzeum mieści się wewnątrz kurhanów. Eksponowane są sarkofagi, złote wieńce, ozdoby, dary złożone do grobowców.
Pandemicznie: obowiązuje limit liczby osób wewnątrz: 40 osób. Przy zakupie biletu otrzymuje się swój numer i trzeba czekać na wywołanie. My czekaliśmy około godziny.
Pierwszy raz spotkaliśmy się z sytuacją, gdzie obsługa sugeruje zachowanie godne i pełne szacunku. Tu nie wypada robić sobie selfie z nagrobkiem, bądź sarkofagiem zawierającym doczesne szczątki władcy. Ale zdjęcia, jako takie, są możliwe.
Hint: warto tutaj kupić magnes z Gwiazdą Macedonii, bo potem może być z tym problem.
W lokalnym spożywczaku kupiliśmy lody o smaku figi – żaden specjał, ot ciekawostka. Tak jak figi rosnące na drzewach w Ajgaj.
Pomknęliśmy autostradą na południowy zachód. Na tym akurat odcinku były prawidłowe punkty odpoczynku dla kierowców, tzn. ze stolikami. Może wiecie, a może nie, ale mamy zwyczaj po drodze jeść zupę. Tak więc tu mieliśmy gdzie rozłożyć podręczną kuchnię. Potem już nie było jak.
Dojechaliśmy do Kalabaki, miasteczka u podnóża Meteorów.
W lokalnym markecie kupiliśmy pomidory, ogórki, fetę, oliwę. Poczuliśmy się jak prawdziwi Grecy. 🙂
Przy ulicy rosną granaty. Zapytaliśmy panią z posesji obok, czy możemy urwać jeden. Nie pogoniła nas, tylko doradziła, który będzie najlepszy.
Wieczorem miasto ożywa, w knajpkach siedzą ludzie i rozmawiają, zamiast tkwić przed telewizorami.
Szkoda, że tak nie ma w Polsce, tu na wstępie dostaje się za darmo wodę, a do piwa podawane są różne ciekawe przegryzki (sery, owoce, orzeszki).
Ciąg dalszy nastąpi…
One Reply to “Tour de Greece – Grecja dzień po dniu – część 1”
A może ten Szwed odmachał właśnie dlatego, że jechał fordem? Głupio się mu zrobiło, jak saaba zobaczył 😉